Jerzego Pilcha jako prozaika i felietonistę ceniłem od dawna. Niektóre z jego książek podobały mi się bardziej, inne mniej. Sięgając po „Marsz Polonia” zanurzyłem się jednak w niepewność – cóż, Pilch nie nie jest rzemieślnikiem trzepiącym powieści od sztancy. Każda z jego książek jest inna. Zmienia się zarówno styl jak i „duch opowieści”. Nie ma się więc co spodziewać kolejnego „Tysiąca spokojnych miast”.
„Marsz Polonia” zaczyna się Pilchem. Tym razem nie ma wątpliwości – główny bohater jest w wieku Jerzego Pilcha, ma przeszłość Jerzego Pilcha, ma na nazwisko Pilch (nazwisko wzmiankowane jest raz) i ogólnie – jest Jerzym Pilchem. Ewentualnie jest jakąś zmodyfikowaną nieco wersją Jerzego Pilcha, ale ogólnie – Pilch jest Pilchem.
Poza byciem Pilchem główny bohater jest swego rodzaju nerdem. Długo szukałem słowa zdolnego opisać sytuację protagonisty utworu. Nerd, angielskie słowo oznaczające siedzącego w swojej działce aż do przesady (kosztem życia prywatnego) fachowca pasuje tu bardziej niż geek, kojarzony zazwyczaj z nowoczesną techniką. Nerd humanistyczny. Zamknięty w swoim świecie literat. „Nolife”, „piwniczniak”, „stereotypowy użytkownik Internetu”, „człowiek który nie wychodzi ze swojej nory”, etc. Tego typu stwierdzenia zdają się słabo opisywać bohatera. Słabo, bo trudno mi nawet wymyślić stwierdzenia, które pilchowego Pilcha opiszą. Trzeba przeczytać.
Siedzi więc w samodzielnie zbudowanej sobie klatce ów bohater i na 52. urodziny postanawia przeżyć gorący romans z kobietą sporo od niego młodszą. Kobiety tej co prawda jeszcze nie zna, ale liczy że pozna. I w tym właśnie momencie wkraczamy w opowieść my, Czytelnicy.
Początkowe rozdziały to „stary, dobry Pilch”. To, za co autora lubię. Język, konstrukcja zdań, niesamowita narracja. Czyta się wybornie! Wszystko zmienia się, gdy ukryty pod pseudonimem Jerzy Urban zaprasza bohatera na bal („raut – z wolna przeradzający się w orgię” – a może na odwrót?). Zaproszenie niczym u Bułhakowa. No i niczym u Bułhakowa rzeczywistość zaczyna pękać. Realna Warszawa zaczyna zamieniać się w tkwiące jakby w nieco innym świecie mazowieckie równiny. Posiadłość Bezetznego (Urbana) zasiedlają żywi, półżywi i zupełnie nieżywi goście. Z nazwiska nie jest wymieniony nikt, autor bawi się za to z czytelnikiem w grę skojarzeń i zagadek. Bardzo mocno eksploatowany jest temat polskich „Świętych Trupów” w wielu miejscach budząc wręcz niesmak. Takie postawienie sprawy jest pewnie odpowiedzą na polski kult „Poległych Za…” ocierający się często wręcz o odpustowe epatowanie zmarłymi bohaterami. Sęk w tym, że wychodzi to autorowi słabo. Może dlatego że cała „balowa” część powieści jest wyraźnie słabsza od pierwszej? Nie wiem.
Nie da się natomiast ukryć iż im więcej w powieści elementów nierealnych, tym bardziej męcząca się ona staje. Po świetnym początku i opierającym się o realizm magiczny opisie jazdy na Bal u Bezetznego same wydarzenia balu odjeżdżają już zupełnie poza rejon przyjemności obcowania z dziełem. Ciężko się to czyta bez wódki mówiąc wprost. I niestety z onirycznością czy też baśniowością jest jak z alkoholem – dobrze, gdy jest go trochę, dla smaku, dla wesołości. Gdy jednak zaczyna się „walenie wódy” jest ciężko. Kończy się kacem, i trochę takim kacem jest w „Marszu Polonia” kończący bal i polskie spory mecz piłkarski.
Jerzy Pilch: Marsz Polonia, Świat Książki, Warszawa 2008