Na czas przeprowadzki wszedłem do domu, w którym stał stół. Właściwie należałoby napisać Stół, gdyż mebel ten rządził narracją, nie tylko poprzez tytuł opowiadania, ale i przez wszechobecność w życiu bohaterów. Słuchając monotonnego stuku kół nocnego, prawie pustego pociągu zdawało mi się, że oto Stół ten ukryty gdzieś pod sufitem, albo w jakimś schowku na stacji Gdańsk Główny i tylko czekał, aż zajmę w Warszawie przedział, aby zmaterializować się pośrodku i przytłoczyć mnie całkowicie, zmuszając najpierw do podciągnięcia nóg na siedzenie, a potem do ucieczki przed wszechogarniającym Stołem na półkę na bagaż…
Stopniowo jednak otrząsnąłem się z zadumy, odgoniłem wizję stołu z powrotem na karty powieści i… poczułem się jak w domu głównego bohatera „Tysiąca spokojnych miast”, który wraz z Ojcem i Panem Trąbą postanawiają zabić pierwszego sekretarza PZPR, Władysława Gomułkę. Podobieństwo nie było zresztą przypadkowe – wychowany w poniemieckim Gdańsku Paweł Huelle jest ledwie pięć lat młodszy, od wychowanego w protestanckiej Wiśle Jerzego Pilcha. Jest więc coś łączącego owych młodych chłopców, bohaterów, których utożsamiać można z autorami . Jest to coś więcej niż czas akcji – lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Duch ewangelików augsburskich unosi się zarówno w powieściach Pilcha, jak i w opowiadania Huellego. Nie jest to zresztą jedyny wspólny szczegół – „Tysiąc spokojnych miast” jest jedyną (jedną z niewielu, biorąc choćby pod uwagę “Marsz Polonia”, który przeczytałem 8 lat po napisaniu tych słów) chyba powieścią Pilcha, którą można wprost zaliczyć do nurtu realizmu magicznego (czego nie można już powiedzieć o powieści delirycznej „Pod Mocnym Aniołem”).
Siedzę w poczekalni przychodni, a w mych żyłach krąży zaraza. Młody chłopiec wrzuca do spływających podeszczowych potoków kawałki drewna i wyobraża sobie, że oto ogląda statki płynące przez meandry rzek… Statki dopływają do klapy kanalizacji i wpadają w wiry, krążą, aby zatonąć. Czuję nieomal namacalnie jak w mym ciele krąży szczepionka, jak kłębi się i wiruje, aby przeskoczyć z jednego naczynia krwionośnego do drugiego. Nagle jestem w kolejnym gdańskim domu, dzielę z bohaterem przeżycia, oglądam zdjęcie jego dziadka otwierającego fabrykę z prezydentem Mościckim i myślę o zdjęciu wiszącym w moim rodzinnym domu, gdzie wśród oficerów otaczających prezydenta Mościckiego stoi mój dziadek… Wymieniam się rolami z ojcem bohatera, wyrzucanym z pracy za sabotaż budowy okrętu i działanie na szkodę przyjaźni polsko – radzieckiej. Odmowa podpisu pod błędnym projektem wału korbowego nakłada mi się na moją odmowę podpisania harmonogramu projektu… Opowiadanie „Winniczki, kałuże, deszcz…” jest magiczne, ale doprawdy – nie jestem w stanie powiedzieć, ile tej magii wynika z moich osobistych doświadczeń, a ile jest zawarte w samym tekście autora…
Władimir Dawidowicz Aszkenazy uderza w klawisze fortepianu grając I Koncert Fortepianowy Rachmaninowa, a ja wraz z – ponownie – kilkuletnim bohaterem słucham pani Grety grającej na fortepianie Wagnera. „Niemra” z opowiadania „Przeprowadzka” gra utwory Wagnera i może nie byłoby w tym opowiadaniu nic nierealnego gdyby nie owa magia dźwięku fortepianu, magia, która dla mnie stanowiła znak przekroczenia trzydziestki… Dlaczego pani Greta nie zagrała Rachmaninowa lub Chopina? Tylko czy dalej byłaby wtedy „Niemrą” i czyż przeprowadzka głównego bohatera by się w ogóle odbyła? Widoczny jest wśród bohaterów wyraźny sentyment antyniemiecki, powojenna trauma, na dłuższą metę mieszkanie z niemieckim stołem, a wręcz z Niemką jest niemożliwe – więc należy się przeprowadzić, dokonać zmiany. Wszak tylko zmiana, zmiana jest stała.
Powrót do rzeczywistości nastąpił za sprawą wuja Henryka. Ów wytrwały w swej ascezie dżentelmen, który stracił w Powstaniu Warszawskim całą swoją rodzinę prowadzi dorastającego bohatera przez bezdroża Kaszub, planując z nim wspólną wyprawę w Tatry, jako zwieńczenie jego turystycznej ścieżki rozwoju osobistego. Wycieczka do skutku nie dochodzi, co dla mnie, człowieka związanego z górami jest jakże znamienne – ileż to razy w życiu planowane wycieczki trzeba było odwołać? Dopiero upływ czasu ponownie łączy ze sobą obu bohaterów i poprzez przedziwny przypadek wysyła ich na wyprawę, która stanie się wyprawą ich życia. Kaszubskie wioski u Huellego są miejscami magicznymi, na w pół istniejącymi tu, a częściowo istniejącymi „tam”, w innym świecie, w innej rzeczywistości. Nawet jeśli wioska jest całkowicie realna, to zawsze jest w niej coś innego, dziwnego, jakiś byt będący ambasadorem innego świata. W końcu całe wsie znajdują się na pograniczu, przejścia pomiędzy jedną rzeczywistością a drugą jest nieomal niezauważalne, łatwiej znaleźć się w innym świecie niźli trafić do Miasta. To właśnie w tym opowiadaniu Huelle podają sobie ręce z Dukajem, nierealność jest tak wielka, że oczekuję, iż z zamieci wynurzy się nagle Zuzanna Klajn. Paweł Huelle pisarzem fantastyki?
Tymczasem w ramach kolejnego aktu mej przeprowadzki autobus wiezie mnie na miejsce spotkania z nowym klientem. Otwieram książkę i zaczynam czytać opowiadanie „Cud”. Za oknami autobusu przewija się centrum Krakowa a ja, bilokowany dzięki magii Huellego oczekuję na trójmiejskim lotnisku przylotu samolotu z Krakowa. Mijają minuty, samolotu wciąż nad Gdańskiem nie ma. Pękaty turbośmigłowy Ił-18 pojawia się w końcu nad lotniskiem, lecz zamiast lądować piloci wykonują manewr zwany „go-around” i odlatują znad głów zdenerwowanych oczekujących… Sytuacja powtarza się kilka razy, samolot wypuszcza jedynie część podwozia, które pilot, chcąc lądować na brzuchu mistrzowskim manewrem łamie (lądowanie na części podwozia jest niemożliwe, samolot musi lądować z pełnym podwoziem lub na brzuchu). Młody bohater opowiadania myśli o znajdującym się na pokładzie samolotu swoim dziadku i przypomina sobie różne chwile z jego życia. Narracja przeskakuje, zmienia ton, co chwila zmieniamy wątki, miejsca. Raz znajdujemy się w wygodnym wnętrzu Iluszyna, a raz wspominamy historię życia dziadka Antoniego. Śladami bohatera ja również zmieniam miejsce pobytu, z autobusu miejskiego siedząc znów w fotelu lotniczym szerokiego Iła-18 lecę pierwszy raz w swoim życiu za granicę, w przeciwieństwie jednak do bohaterów moje lądowanie przebiega płynnie. Kolejne manewry odejścia widzimy z perspektywy oczekujących, ale i z perspektywy dziadka Antoniego. Srebrny samolot co chwila pojawia się nad lotniskiem i znika… ja zaś zastanawiam się, czy mój egzemplarz był w istocie srebrny, czy też biały – w 1986 LOT malował już swoje samoloty na biało, jednak wbiegając w ulewnym deszczu po schodkach na Okęciu nie dałem rady obejrzeć samolotu dokładnie. Plany obejrzenia maszyny na Arlandzie upadły, gdy dochodziłem do siebie po zdziwieniu, jakim było przejście od razu z samolotu do wnętrza terminala, przez rękaw pasażerski, który wydał mi się wtedy nieomal magicznie niemożliwym cudem techniki.
Mój autobus przyspiesza na trójpasmowej ulicy, a ja usiłuję wczuć się w perspektywę, której autor nam nie daje – perspektywę pilotów. W Internecie każdy może zobaczyć jak wygląda manewr go-around z perspektywy pilotów, pasażerów czy obserwatorów. Wyobraźnia sięga w głąb, wspominając, a może wyobrażając sobie historię życia dziadka, już wiemy co się wydarzy, jak ta historia się zakończy, samolot przyspiesza, autobus otwiera drzwi, zamykam książkę.
Czas przeprowadzki ma do siebie to, że jego sensem istnienia jest przeprowadzka. Nie musi ona być zmianą miejsca zamieszkania sensu stricte; czyż samo przeniesienie swych rzeczy w inne miejsce nie jest jedynie jednym niewielkim aktem całego przedsięwzięcia, która zaczyna i kończy się tak naprawdę w duszy? Zmieniając dom, najpierw pojawia się pragnienie zmiany a na końcu już siedząc na rozpakowywanych paczkach z dobytkiem następuje kolejna zmiana, kiedy nowe miejsce zaczyna się nazywać „domem”. U Huellego każde opowiadanie dotyka innego aspektu przeprowadzki, dotyka tak naprawdę zmiany. Tylko zmiana jest stała, a istota zmiany dokonuje się w nas.
Najlepiej widać to w opowiadaniu „In Dublins Fair City…” które samo w sobie opowiada o błąkaniu się bohatera po zamglonym Dublinie, spotkaniu z miłą Molly i historii życia dziadka Karola. Nawet przypadkowe zagubienie i odnalezienie planu Dublina nie jest niczym niezwykłym. Ot historyjka, niedopowiedzenia, niedokonania, odrobina lokalnego kolorytu. Czegóż więc szukać? Delikatnego erotyzmu w zachowaniu Irlandki Molly, która być może pragnie spróbować, jak to jest z Polakiem? Wyuzdania lewicującej młodzieży irlandzkiej, która w ramach party na wyspie oprócz oglądania wschodu słońca miałaby się oddawać dzikiej kopulacji? Księdza, który stanowić może zaledwie zaczyn wielu intrygujących historii, a który chce koniecznie dowiedzieć się skąd nasz bohater pochodzi (i odchodzi skonfundowany po usłyszeniu nazwy „Lwów”…).
Nad zatoką dochodzi jednak do czegoś innego – nasz bohater godzi się z ciężką i bolesną historią życia dziadka Karola. Człowieka wypędzonego ze Lwowa, który nie może odnaleźć się w nowej, komunistycznej rzeczywistości, i który sam planuje (co podświadomie czujemy od początku) ucieczkę do lepszego świata. Mentalne pożegnanie z tragiczną historią życia dziadka Karola (którego historia, w przeciwieństwie do sensacyjnej historii życia Eugeniusza Pieniążka nie zakończyła się happy Endem), pozostawienie jej za sobą w mokrych mgłach Dublina. W bohaterze dokonuje się zmiana.
Powinienem w tym momencie dodać choćby parę słów o zamykającym książkę opowiadaniu „Mina”, lecz nie mogę. Beznadzieja bijąca z tego opowiadania odpycha mnie od zakończenia tych myśli, nie jestem w stanie przejść nad nimi do porządku dziennego. Odkładam opowiadania na półkę na kilka miesięcy. Gdy ponownie sięgam po białą okładkę ponad białymi grzywami fal przesuwa się zielone cielsko, dużo bardziej zielone niźli wyspa, do której się zbliża. Z fotela 6F widzę północną część Irlandii, a górujące nad Dublinem góry Wicklow ukazują się mi już po wylądowaniu. Spacer z lotniska do miasta przez zakazane dzielnice takie jak Ballymun przywodzi raczej na myśl brytyjską część Zielonej Wyspy i lata konfliktów z IRA. Dublin „huelleński” wraca dopiero wieczorem – wilgotne chłodne powietrze ponad trawnikami Trinity College, oświetlonymi jedynie kilkoma latarniami…
Idę więc w ślady narratora, nazywam go sobie w myślach Pawłem, widzę go jako starszego nieco ode mnie mężczyznę błądzącego po dość łatwym orientacyjnie kawałku miasta. Chodzę i porównuję jego ścieżki z topografią miasta, celowo zostawiając sobie okolice stacji Pearse na wieczór. Na Lincoln’s Place odwiedzam oba istniejące tam puby, w tym pub „Kennedy’s” którego nazwę autor, nie wiedzieć już teraz czy dla zmyłki, czy przypadkiem na kartach lekko zmienił. Przecinam Westland Row wielokrotnie, łamiąc wszelkie przepisy ruchu ulicznego, jednak całe szczęście żadna furgonetka mnie nie potrąca, jedynie podczas korzystania z bankomatu zaczepia mnie pijana Irlandka, zbyt młoda aby być Molly i prosi mnie o dorzucenie „euro do biletu”.
Opuszczam Dublin w nastroju nieco innym niż Paweł. To już nie jest tajemnicze miasto w innej części świata, a wręcz, po Londynie, kolejna stolica opanowana przez Polaków. Tajemnicze dublińskie mgły pojawiają się dla mnie tylko dlatego, że sam ich szukam. Sam tworzę sobie obraz miasta innego, niż to w którym żyją i pracują dziesiątki moich Rodaków. Dublin roku 2011 jest inny, niż Dublin czasu Pawła. Zaszła w nim zmiana… ale czyż przeprowadzki, zmiany nie mogą dotyczyć także miast?
2010-2017
Paweł Huelle: Opowiadania na czas przeprowadzki, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007