Po co ja właściwie do tej Barcelony jadę? Odpowiedzi może być wiele. Przed wyjazdem zdecydowanie należy zastanowić się, co chcemy w Barcelonie robić. Największym błędem jest przyjazd i zrobienie tego co „wszyscy”. Owczy pęd spowoduje reakcję typu: „eeeee, przereklamowane”.
Barcelona to jedno z najpopularniejszych miejsc odwiedzanych przez turystów. Każdy znajduje tam to, czego szuka. Ponieważ do świadomości społecznej przebijają się głównie treści sensacyjne, to i dlatego Barcelona wielu kojarzy się z seksem, plażą i opcjonalnie – z Gaudim. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać że wspomniane powyżej tematy nie istnieją. One jak najbardziej są i kto szuka, ten znajdzie. Tyle tylko, że nie każdy budynek w Barcelonie wyszedł spod ręki Gaudiego, plaża nie zajmuje całego miasta a całonocne swobodne obyczajowo imprezy też nie odbywają się na każdym rogu. Miasto, mimo że obszarowo niewielkie, to jednak mieści w sobie wszystko.
Trzeba mieć wielkiego pecha i być mocno nieuważnym, żeby wyjazd do Barcelony uznać za nieudany. Szukając rozrywki warto wybrać hotel w pobliżu imprezowego serca miasta, a szukając spokoju należy wybrać inną dzielnicę… Chcąc zobaczyć jakąkolwiek atrakcję łączącą się z nazwiskiem „Gaudi” należy sprawdzić dostępność biletów z wyprzedzeniem. Marząc o zwiedzeniu okolic Barcelony lepiej zatrzymać się w hotelu z dużym darmowym parkingiem lub hotelu usytuowanym koło jednego z dworców… Wszystko sprowadza się do planowania wyjazdu i zasada ta, jakkolwiek opcjonalna, w przypadku Barcelony staje się obowiązkowa.
Oczywiście od powyższego akapitu są dwa odstępstwa. Jednym z nich jest fakt, że wiele da się w Barcelonie zobaczyć bez planowania, jednak wymaga to albo stania w absurdalnych kolejkach albo przepłacania. Przykładem może być jedzenie w klasztorze Montserrat czy też konie handlujący biletami na mecz pod Camp Nou. Drugie odstępstwo to wszechobecni w Barcelonie kieszonkowcy, których działalność jest w stanie poważnie uszczuplić budżet turysty. Oba te odstępstwa sprowadzają się do jednego: jeśli ma się pecha lub jest się mocno nieuważnym, to wyjazd do Barcelony może zakończyć się sporymi wydatkami.
To wszystko powoduje, że przed wyjazdem warto sobie zadać pytanie: po co ja właściwie do tej Barcelony jadę? Zobaczyć Sagradę? Poleżeć na plaży? Najeść się tapas? Poimprezować? Pomodlić się w Montserrat? Zachwycić się Gaudim? Zobaczyć na żywo FC Barcelonę? Powłóczyć się po mieście? Na zakupy? Spróbować lokalnych trunków (Cava, Sangria, wino)? Poznać lokalną kuchnię? Odpowiedzi może być wiele. A ponieważ to wszystko w Barcelonie jest, warto zastanowić się przed wyjazdem. Największym bowiem błędem jest przyjazd i zrobienie tego co wszyscy. Owczy pęd spowoduje że wydamy furę pieniędzy i zobaczymy miejsca (oraz doświadczymy przygód) które podsumujemy jako „przereklamowane”. Sporo atrakcji Barcelony dla koneserów jest cudem, a dla wszystkich pozostałych to tylko kolejna atrakcja, jedna z 30 tego typu na świecie. Lepiej tak zwane turystyczne hity, które „wypada” odwiedzić pobieżnie a skupić się na tym, co sami lubimy. A tutaj Barcelona ma naprawdę wiele do zaoferowania.
Korzystając z przedstawionej powyżej listy pytań, przedstawię kilka swoich wniosków na temat kilku flagowych atrakcji Barcelony. To moja opinia i nie każdy musi się z nią zgodzić (a nawet – nie powinien, świat różnych opinii jest ciekawszy).
Sagrada Família
Sagrada Família czyli symbol Barcelony. Kościół, który w środku nie jest właściwie kościołem. We wnętrzu znajduje się oczywiście ołtarz otoczony filarami (jak w klasycznej hiszpańskiej katedrze), ale jego minimalizm zupełnie nie pasuje do całej reszty. Jest tam też wydzielone miejsce na modlitwę, ale nie wiem jak można się skupić w szumiącym brzęczeniu tłumów zwiedzających ten kościół. Wszyscy znają wygląd Sagrady z zewnątrz, cztery wieże sterczące z nieomal organicznej fasady. Ten znany obrazek to tak naprawdę jedna z trzech fasad. Druga skończona została znacznie później i przypomina bardziej koszmary z twórczości Gigera. Naprawdę, gdyby nie kanciaste figury to Fasada Pasji mogłaby być wejściem do gniazda Obcych.
Piszę tu o fasadach, ale prawdziwe clou dla którego warto zwiedzić Sagradę to wnętrze. Gra świateł (lepiej celować w dzień, gdzie choćby minimalnie świeci słońce) w środku i sklepienie zapiera dech w piersiach. Gaudi (gorliwy katolik) czerpał wzorce z natury i sklepienie przypomina las. Naprawdę posąg Światowida pasowałby do tego wnętrza równie dobrze jak ołtarz. Polecam wizytę w środku każdemu. To warto zobaczyć i odżałować 15 euro, choć znacznie ciekawszą opcją jest wizyta z audioguidem (brak wersji polskiej) za 22 Euro – zwraca się wtedy uwagę na detale, których jest cała masa. Jest także możliwość wjazdu windą na jedną z wież. Widok jest interesujący, choć jakoś nie powala. Ogromna ciasnota na wieży i konieczność schodzenia wąskimi krętymi schodami wykluczają osoby mniej sprawne z tego doświadczenia. Ta opcja cenowa to 29 EUR. Co ważne – wejście zarówno do bazyliki jak i na wieżę odbywa się w ściśle określonych ramach czasowych (inna sprawa na ile dokładnie są one przestrzegane), stąd warto od razu po wejściu udać się na wieżę a potem na spokojnie zwiedzić całą resztę.
W zależności od ilości wykupionych opcji i stopnia dokładności zwiedzania warto sobie zarezerwować od 1 do 4 godzin na całość. Bilety kupić można tutaj.
Więcej niż klub
Kolejnym znakiem rozpoznawczym miasta jest Duma Katalonii, czyli FC Barcelona. „Więcej niż klub” to hasło które dobrze oddaje ten fenomen. Oficjalnych sklepów z gadżetami klubowymi jest chyba kilkadziesiąt, a dodatkowo nieomal na każdym rogu ciemnoskórzy handlarze oferują wersje o dyskusyjnej oryginalności (porównywalnej często cenie).
Zapoznać się z klubem można na dwa sposoby. Pierwszy z nich to zwiedzenie stadionu Camp Nou w ramach organizowanych wycieczek. Opcji jest wiele, łącznie ze spacerem koło murawy (za jedyne 139 EUR). Do wyboru, do koloru. Druga opcja to po prostu obejrzenie na żywo meczu. Nie trzeba bynajmniej wyrabiać karty kibica, nie trzeba przedzierać się przez kordony policji z bronią gładkolufową. Wystarczy kilka kliknięć i voila! Oczywiście cena zależy od rangi wydarzenia i my za mecz z zagrożonym spadkiem Realem Betis (druga drużyna z Sewilli) płaciliśmy 60 Euro za osobę.
Czegóż tam nie było! Sensacyjna przegrana Barcelony, siedem goli, czerwona kartka, gol w czasie doliczonym, gol (uznany) ze spalonego, gol odgwizdany jako gol ze spalonego a uznany dopiero po konsultacji var oraz klaskanie schodzącemu przeciwnikowi za dobrą grę… W ciągu 90 minut było na stadionie więcej emocji niż w całych występach polskiej reprezentacji na Euro i mundialu…
Co ciekawe, mimo iż Camp Nou jest olbrzymim stadionem, nawet tanie miejsca pozwalają na dobrą obserwację meczu. Tak więc warto polecić spotkanie z FC Barceloną każdemu mniejszemu lub większemu fanowi futbolu. Dla niezainteresowanych piłką nożną to pozycja zdecydowanie do odpuszczenia.
Miasto
Barcelona warta jest zobaczenia jako miasto. De facto składa się ona z kilku, zupełnie do siebie niepodobnych części. Każda z nich ma swój charakter. Przy La Rambla – głównym deptaku Barcelony znajduje się Barri Gotic – dzielnica której średniowieczny charakter opiera się w dużej mierze o rzymską osadę. Jej główny plac to dane rzymskie Forum a część budynków w swych ścianach wykorzystała wzniesione przez starożytnych Rzymian mury. Wiele budynków jest oczywiście nowszych, jednak ogólny układ dzielnicy jest średniowieczny. Eixample to dziewiętnastowieczne rozszerzenie miasta zaprojektowane z siatką ulic i kamienicami „ściętymi” na skrzyżowaniach. To właśnie ten klasyczny obrazek Barcelony widziany z samolotu. Kwadraty (a dokładniej ośmiokąty z uwagi na owe ścięcia przy skrzyżowaniach) są łatwe w nawigacji, jednak zdecydowana większość z nich ładniej wygląda z samolotu niż z bliska.
Właśnie w Eixample znajduje się zdecydowana większość architektury z okresu Modernista – kojarzonej u nas głównie z Gaudim. Kolejnym ciekawym miejscem jest Poblenou – dawna dzielnica fabryczna świetnie zrewitalizowana zarówno poprzez budowę centrów handlowych i biurowców, jak i przez klasyczną, niską zabudowę mieszkaniową. Miejsce nazywane jest „Manchesterem Hiszpanii”. Tak się powinno robić rewitalizacje terenów poprzemysłowych, drodzy włodarze Królewskiego Miasta Krakowa…
Włócząc się po Barcelonie warto odwiedzić Barcelonettę – dawną rybacką miejscowość znaną głównie z pobliskiej plaży. Tymczasem właśnie niedaleko owej plaży ciągną się uliczki jakby żywcem wyjęte z nowszej części Wenecji – tylko po „osuszeniu”. Ciekawa jest ciągnąca się na północ od Eixample Gracia – spokojna dzielnica mieszkaniowa, jakby przypadkiem włączona do wielkomiejskiej Barcelony. Niedaleko centrum znajduje się El Born – miejsce udające, że średniowiecze wciąż się nie skończyło. W jednej z uliczek pełnej kilkusetletnich kamienic znajduje się słynne muzeum Picassa.
Na drugim końcu znajduje się dzielnica- park Montjuïc. Wzgórze z olbrzymią ilością zieleni i kilkoma parkami mieści w sobie najwspanialsze katalońskie muzea. Najbardziej okazałe z nich schodzi promenadą do Placu Hiszpańskiego otoczonego dwoma weneckimi campanillami. Tak, ktokolwiek był na placu Świętego Marka w Wenecji zobaczy dwie dokładne kopie słynnej weneckiej wieży. Po drugiej zaś stronie placu – dawna arena walk byków zamieniona na centrum handlowe (Katalończycy walk byków u siebie zakazali).
Na szczycie Montjuïc znajduje się zamek, w którym co prawda mało co ciekawego jest, ale warto wejść do niego z uwagi na widoki. Widać zarówno starą jak i nową część Barcelony. Pooglądać można także port jak i lądujące na lotnisku samoloty. Choć uczciwie trzeba przyznać i dużo lepsze widoki na miasto są z kolejek linowych (i za to de facto płaci się te 10 euro biletu).
Dla fanów poznawania miejskiego „genius locii” Barcelona ma wiele niespodzianek. Można tropić wpływy, poznawać historię oglądając jak rozwijało się miasto. Oglądać zabytki w mieście które mimo wielu wojen przetrwało we w miarę nienaruszonej formie. Analizować szlaki handlowe i chłonąć kulturę. I wychwytywać smaczki, pokroju wspominanych już weneckich inspiracji. Jest ich zresztą więcej – niecałe sto lat temu Katalończycy łącznik pomiędzy biurami rządowymi zbudowali jako dokładną kopię weneckiego Mostu Westchnień.
Gaudi
Antoni Gaudi był swego rodzaju świrem, człowiekiem skoncentrowanym nieomal całkowicie na swojej pracy. Wpisał się w styl architektoniczny modernizmu katalońskiego. Nie wchodząc w historię architektury, nawet ktoś całkowicie nie zainteresowany architekturą zauważy, iż architektura Barcelony wyraźnie odbiega, od tego co znamy z reszty Europy. Nie miejsce tu na dywagacje, jak mocno kataloński modernizm odbiegł od trendu europejskiego dzięki Gaudiemu, a gdzie Gaudi był jedynie implementatorem lokalnego trendu.
Z punktu widzenia turysty ważne jest to, że każda fotografia Barcelony w sieci to albo Sagrada Familia, albo Park Guell. Opcjonalnie jest to Casa Batlló lub La Pedrera (Casa Milà). W ostateczności – Palau Güell. Każde z tych miejsc samo w sobie warte jest odwiedzenia – jednak odwiedzanie wszystkich nie ma za bardzo sensu. Po pierwsze wymaga to czasu – zarówno zwiedzanie, jak i dojazd czy też zakup biletu (wszystko można i lepiej zrobić online – oszczędza się masę czasu na stanie w kolejkach). Po drugie zaś – wymaga to pieniędzy. Każdy budynek na który Gaudi choćby popatrzył udostępnia możliwość zwiedzania – za opłatą. Raz jest to 10 Euro, w przypadku wielkich atrakcji cena rośnie do 25 Euro. Intensywny „tour Gaudi” to ponad 100 Euro i dobre kilka dni zwiedzania. Opcja zdecydowanie dla koneserów. Pozostałym polecam odwiedzenie (choćby z zewnątrz) Sagrada Familia i wejście do jednego z domów. Opcjonalnie można się wybrać na spacer do Parku Guell, choć mnie osobiście park ów nie zachwycił (obok parku jest muzeum Gaudiego). W Internecie toczą się długie dyskusje który z domów zaprojektowanych przez Gaudiego odwiedzić. Polecam obejrzenie w sieci fotografii i samodzielne podjęcie decyzji 😉
Plaże i imprezy, jedzenie i picie
Barcelona jest niewątpliwie miejscem mocno rozrywkowym. Widać iż kto szuka, ten znajdzie. Restauracje, bary, puby i kawiarnie (tu akurat słabiej) występują w wielkiej obfitości. Do wyboru – do koloru. Hiszpanie są ludźmi mocno „wychodzącymi” i nawet w oddalonych od turystycznych szlaków dzielnicach zawsze znajdzie się jakaś „Rambla” pełna barów tapas, do których często trzeba się ustawić w kolejce. Wielu mieszkańcom nie odpowiada ten wizerunek, lecz wystarczy wyjść nieco poza centrum aby znaleźć spokojne miejsca. Już samo Eixample potrafi kilkadziesiąt metrów od ruchliwej imprezowej ulicy zamienić się w spokojne, ciche miejsce.
Plaże w Barcelonie są duże i piękne. Przyjemny piasek i morze, w którym nawet w listopadzie widać kąpiących się ludzi. Costa Brava to wspaniałe miejsce na wypoczynek nad morzem i trudno tu cokolwiek więcej napisać. Nawet podczas zimnych miesięcy przyjemnie jest posiedzieć nad morzem z butelką Cavy i pysznym tapas…
Skoro o jedzeniu mowa, to w Barcelonie zjeść można znakomicie. Przytyć także. Pomimo, iż wydawać by się mogło iż śródziemnomorskie jedzenie jest raczej dietetyczne, nie jest to do końca prawda. Hiszpański omlet, Patatas Bravas, wszelkiego rodzaju grzanki z musem pomidorowym, przepyszne sery żółte i tłuste szynki dojrzewające nie sprzyjają szczupłości. Katalończycy są co prawda znacznie szczuplejsi (na oko) niż mieszkańcy Andaluzji, jednak nieumiarkowana konsumpcja tapas nie jest wskazana 😉 Mekką wszelkiego rodzaju foodie jest oczywiście Mercado de La Boqueria, czyli olbrzymi targ żywności przy La Rambla. Niektóre stoiska zachowały swój pierwotny charakter targu miejskiego, gdzie sprzedawcy i rybacy wykładają na lodzie świeżo złowione ryby i inne morskie stwory, jednak większość targu zmieniła się w sprzedaż gotowych do konsumpcji produktów (choć są i wersje pośrednie, czyli oliwki, sery i szynki na wagę). Ludzki żołądek nie jest w stanie zmieścić tej gamy oferowanych tam produktów.
Trudno także nie spróbować w Barcelonie jednego z trzech oferowanych tam trunków. Sangria, hiszpański drink, nigdzie nie smakuje tak dobrze jak w Barcelonie (no dobra, trochę przesadzam). Najtańsza jest tam także Cava, głównie dlatego, iż jest to lokalny, kataloński produkt. Trzecim napitkiem jest oczywiście wino, które (jak w każdym winnym kraju) jest bajecznie tanie. Trudno powstrzymać się przed degustacją, jednak z powodu zawartego w owych trunkach alkoholu nie może być ona zbyt intensywna.
Montserrat
Montserrat to przede wszystkim miejsce religijne. Nie będę więc omawiał wizyty w Montserracie z punktu widzenia religijnego, bo taka ze swej definicji wymyka się osądami w kategoriach opłacalności czy turystyczności. Skupmy się zatem na klasztorze i jego otoczeniu z perspektywy turysty.
Mam osobiście z tym miejscem problem. Montserrat pod każdym względem robi wrażenie, ale nie jest to wrażenie zapierające dech w piersiach. Otoczenie jest niesamowite. Skały, owe „Pięć palców” i samo ulokowanie kompleksu na balkonie skalnym wiszącym nad doliną są niesamowite. Całość wygląda prawie tak dobrze, jak na zdjęciach 😉 Sam klasztor i kościół są ładne, ale są w Hiszpani kościoły piękniejsze i ciekawsze. Muzeum sztuki ma w sobie obrazy unikatowe – ale to samo można powiedzieć o każdym innym muzeum. Na korzyść przemawia jego kompaktowość i brak przytłaczania zwiedzającego. Dla chętnych jest też multimedialna prezentacja, która w szybki i przystępny sposób wyjaśnia unikatowość zespołu klasztornego.
Dziś, z perspektywy czasu zastanawiam się czy pojechałbym do Montserratu ponownie. Na pewno nie w charakterze turysty „miejskiego”. Ciekawym doświadczeniem byłoby powłóczenie się po paśmie górskim i jego ścieżkach, jednak taki rodzaj aktywności zakłada wzięcie ze sobą przynajmniej butów górskich, nie mówiąc o prowiancie, cieplejszych ubraniach (na skałach ponad klasztorem mocno wieje) i kilku gadżetów, które normalnie zabieram w góry, a zupełnie nie są one potrzebne w mieście.
Salvador Domènec Felip Jacint Dalí i Domènech
Kolejnym miejscem w którym pojawia się syndrom że „jakbym wiedział to bym nie pojechał, ale w sumie jakbym nie pojechał to bym nie wiedział” jest muzeum Teatr Dalego. Zaprojektowany przez samego Dalego jako miejsce permanentnej wystawy jego prac oraz jako miejsce jego finalnego spoczynku (grobowiec jest w podziemiach) jest to miejsce i przerażające i rozczarowujące. Przeraża, bo jakkolwiek po wizycie w Barcelonie można uznać iż to Gaudi był artystą-świrem, to jednak Dali ukazuje się jako człowiek absolutnie i całkowicie wręcz szalony. Oraz – powiedzmy to wprost – bardzo poważnie chory psychicznie. Pod tym względem muzeum jest dziełem szaleńca z jego fobiami i maniami dochodzącymi (szczególnie w sferze seksualnej) do obsceniczności.
Równocześnie muzeum rozczarowuje. Mało jest w nim unikatów, tego z czego Dali jest najbardziej znany. Te „klasyczne” jego dzieła to może 10% kolekcji. Reszta stanowi zbiór szkiców, niedokończonych malunków i różnego rodzaju „półproduktów”. Dla fanów jest to absolutny hit – ale dla „normalnych” zwiedzaczy – nieco nudne. Nie przeczę, całość robi też olbrzymie wrażenie bo niektóre z jego dzieł zobaczyć zdecydowanie trzeba. Nie chodzi tu tylko o same dzieła – ważny jest też sposób ich prezentacji, instalacje, to jak zaaranżowana jest przestrzeń. Jest to naprawdę ciekawe doświadczenie.
Czemu więc zastanawiam się czy jechać czy nie? Na wizytę w muzeum Dalego przy wypadzie z Barcelony trzeba poświęcić de facto jeden dzień. Dojazd z Barcelony to około półtorej godziny (pociąg plus dojście) – przemnożone przez dwa po dodaniu pobieżnego choćby przejścia przez muzeum i jakiegoś lunchu albo kawy po drodze oznacza iż wyjeżdżając rano wróci się do Barcelony późnym popołudniem. Dokładniejsze zwiedzanie – i wraca się wieczorem. Warto więc postawić sobie pytanie czy warto poświęcić dzień wyjazdu (czytaj: urlopu, noclegu) i kilkadziesiąt euro (bilet kolejowy i wstęp do muzeum) dla zobaczenia samego Dalego? Można, ale jak dla mnie jest to jednak zdecydowanie opcjonalny wypad.
Zakupy
Na zakupy do Barcelony jechać można (i trzeba). Warto od razu zaplanować lot z bagażem rejestrowanym, bo sama podręczna walizeczka może nie wystarczyć. Nigdzie bowiem w takim wyborze nie znajdziemy katalońskiej Cavy, katalońskich win, katalońskiej oliwy czy Sangrii. Jest też Barcelona miejscem gdzie można zakupić praktycznie wszystko, choć jeśli chodzi o ubrania to i tak dominują marki globalne. Oczywiście w okolicy La Rambla pojawia się raczej wyższa półka (a i ceny są wyższe niż zazwyczaj dla danej marki). Na drugim końcu skali są oczywiście czarnoskórzy handlujący podróbkami w ilościach wręcz hurtowych i nieomal wszędzie, gdzie kręcą się turyści. Oczywiście podróbek kupować nie wolno, ale panowie handlarze na brak ruchu w interesie zdają się nie narzekać. Osobą kategorią są typowe turystyczne produkty takie jak kubeczki i koszulki „I serce (tu wstaw skrót nazwy miasta)”, magnesy, smoki, ciupagi, czapeczki. Rozumiecie zapewne. Tego nigdzie nie brakuje, i aż czekam jak jakiś pomysłowy biznesmen z Państwa Środka umożliwi kupowanie tego typu pamiątek z podróży bez wychodzenia z domu – „I love Rome” + „I love BCN” + „I love Paris” (widać, że podróbka, oryginalne są tylko po francusku), rozmiar M, dodaj do koszyka, do kasy, podaj adres, zapłać, gotowe.
Myślę, że te kilka wniosków nasuwających się po wizycie w stolicy Katalonii nie skłonią nikogo do odpuszczenia sobie Barcelony. To naprawdę miłe i warte odwiedzenia miasto. Warto jednak zadać sobie na samym początku pytanie i na nie odpowiedzieć. Co ciekawe – na to pytanie nie ma złych odpowiedzi. Nie istnieje zła odpowiedź – każda jest poprawna i dobra. Jedyne co jest złe to brak odpowiedzi. Ale każda, nawet najbardziej mglista – jest super. Bo jeśli wiesz po co jedziesz do Barcelony – możesz się tylko pozytywnie zaskoczyć. Nawet wizyta celem upicia się w trupa w pierwszym lepszym barze jest lepsza niż wyjazd bez choćby cienia wizji. Nawet wyjazd celem „odhaczenia” jest dobrym pomysłem, bo sama koncepcja „odhaczenia” nieomal zupełnie zdejmuje z nas jakiekolwiek obligacje i oczekiwania. „Byłeś w Barcelonie? Byłem. Ramblę widziałeś? Widziałem”. Wyjazd udany? Jak najbardziej. I takich właśnie wyjazdów Wam życzę!